Diakonia, aktywizm i marazm

Pytanie „dlaczego” nie zawsze należy do najmądrzejszych, ale jest bardzo ludzkie i ostatecznie to ono decyduje o rozwoju wielu dziedzin życia. Pan Bóg nie zawsze mówi nam wyraźnie, „dlaczego” coś jest takie, jakie jest, zazwyczaj „po co”. To niekiedy możemy zauważyć dopiero z pewnej perspektywy – „po owocach poznacie”. Pan Bóg ćwiczy w cierpliwości i wytrwałości.

Ostatnio jedno z małżeństw z naszej diecezji wróciło z Oazy Rekolekcyjnej Diakonii z poczuciem, że ich życie nabrało innego wymiaru. Użyli nawet stwierdzenia, że „nikt im wcześniej nie powiedział, że jeżeli nie będą służyć, umrą”. Przeżyłam lekki szok. Rodzice czwórki dzieci, zaangażowani w Domowy Kościół, dbający o rodzinę, o rozwój wiary, żyjący zobowiązaniami. Skąd u nich to poczucie umierania? I jak to możliwe, że tyle ogłoszeń, informacji przez tyle lat nie odniosło skutku? No i pojawiło się mi to pytanie „dlaczego”. Co robimy nie tak, że oczywiste prawdy (o tym, że człowiek musi „przykładać rękę do pługa”, musi się na coś przydać w Królestwie Bożym) nie są słyszane jako oczywiste?

 

Inna osoba powiedziała mi wtedy, że słyszała wielokrotnie i o tych rekolekcjach, i o diakoniach, ale zawsze to było na zasadzie: „jeśli ktoś chce”, „no, są jeszcze takie rekolekcje”, „to dla młodzieży”, „Diakonia? No, najważniejsza jest rodzina.”. Poza tym zdarzają się ludzie, którzy „w imię miłości i delikatności oraz troski o rodzinę” nie postawią żadnych wymagań.

I żeby było jasne – to nie dotyczy wyłącznie naszej diecezji (dlatego nie nazywam jej po imieniu). Rozmawialiśmy z ludźmi z różnych stron Polski, i gdzie indziej też tak bywa.

Nie do mnie należy określanie sposobu, w jaki odpowiedzialni różnych szczebli mają mówić o formacji, stawiać wymagania. Z drugiej strony specyfika tego, co robię, skłania ku obserwacjom i w naturalny sposób prowadzi do refleksji. I wychodzi dość prosty rachunek: im mniejsze się ludziom postawi wymagania, tym mniej zrobią. Co nie znaczy, że wolno sobie pozwolić na brak roztropności, że jest się na każde wezwanie proboszcza czy moderatora.

Czym jest owo „dobro rodziny”? Widziałam ludzi, którzy narzekali, że muszą zostawiać dzieci na czas kręgu, ale zawsze mieli opiekę wtedy, kiedy trzeba było zrobić duże zakupy. Jeść trzeba. Pracować trzeba. Dzieci są ważne, najważniejsze. Czas na diakonię jest nieustannie „wyrywany” spośród innych obowiązków. Zatem, czy diakonia jest dobrem rodziny? Jaka diakonia?

Wydaje mi się, że pytanie sprowadza się do tego, czy rodzina może się zająć wyłącznie troską o siebie samą – troską o rozwój własnej duchowości małżeńskiej, o rozwój dzieci. Czy Domowy Kościół może się zająć tylko sobą, nie zwracając uwagi na to, co się dzieje z grupami młodzieżowymi czy diakoniami? Czy w ogóle można w sprawach diakonii takie granice stawiać? Czy obserwowanie problemów kolegów własnych dzieci nie jest wielkim wyzwaniem dla Domowego Kościoła? Co z tego, że dorośli nie będą animatorami? Dla mnie najpiękniejsze w mojej diakonii jest to, że naturalnie umożliwia mi kontakt ze wszystkimi stanami Ruchu, z młodzieżą w różnym wieku. Nikt mnie nie przekona, że nie potrzebują oni zrozumienia ze strony dorosłych. Za dużo rozmów na GG przeprowadziłam.

I jeszcze sprawa spotkań formacyjnych. To zawsze był problem dwojaki: najpierw tych, którzy nie mają już innych grup formacyjnych poza diakonijną, oraz rodzin Domowego Kościoła, które normalnie wzrastają we własnych kręgach. Rozwiązanie, które oddziela formację permanentną od diakonijnej jest sensowne. Potrzebne jest i to, i to. Pojawiające się czasem przekonanie, że samo uczestnictwo w spotkaniach kręgu Domowego Kościoła pomoże w dobrym pełnieniu diakonii, świadczy o niezrozumieniu specyfiki diakonii specjalistycznych.

Czy jest to mnożenie spotkań? Takie głosy się też pojawiają. Diakonia jest już dobrowolnie podjętym zobowiązaniem. Potrzeba spotkań jest naturalna. Kosztuje, owszem, ale jest źródłem dynamiki życia rodziny, jeśli mądrze w tę służbę wprowadzi się dzieci. I ostatecznie Ruch jest dla ludzi, którzy chcą, a przynajmniej powinni chcieć, więcej. Mają zmieniać świat, a nie tylko z nim płynąć.

Nasi przyjaciele powiedzieli kiedyś, że dzięki uczestnictwu w życiu Kościoła, służbie w Ruchu zawsze mieli o czym ze sobą rozmawiać, i były to rozmowy twórcze (nawet jeśli gorzkie), ożywiające, radosne. Kto próbował kiedykolwiek rozmawiać w nieskończoność o posiadłościach, samochodach, karierze, ten wie, że co innego jest ich efektem, a i zadowolenie trudno tu znaleźć.

Diakonia jest sposobem myślenia i stylem życia. Jest wyzwaniem dla każdego aktywisty, bo rzadko prowadzi do sukcesów i uznania. Nasze zaangażowanie może się o ten aktywizm ocierać (czasem bardzo mocno ocierać), ale przynajmniej nie grozi nam wtedy marazm. A marazm jest śmiercią za życia.

Wiola Szepietowska