Niedawno rozmawialiśmy podczas obiadu z księżmi (dzięki Bogu takie codzienne spotkania trwają blisko godzinę i są możliwością zarówno do wzajemnego poznawania się, jak i do głębokich przemyśleń) o obowiązkach duchowieństwa w Polsce. Po wyliczeniu wielu spraw, które trzeba zrobić, jeden z gibraltarczyków zapytał: „To kiedy polscy księżą mają czas na odwiedziny ludzi w domach, na wspólny posiłek z nimi, rozmowę o ich problemach?” Zdałem sobie wtedy sprawę z różnicy w priorytetach duszpasterskich.
I u nas idą święta.
Kolejne podobne doświadczenie miało miejsce niedawno, kiedy jedna z Polek zapytała mnie, czy można u mnie dostać opłatek na stół Wigilijny. Po zapewnieniu, że owszem, najbardziej rozbawiło mnie pytanie, czy może zapłacić w euro, bo akurat nie ma przy sobie drobnych funtów. Wciąż osłabia mnie polska mentalność usług religijnych! Mieliśmy się spotkać o umówionej godzinie przed Katedrą. Zasadniczo spodziewałem się szybkiej akcji – dam opłatek, poinformuję o najbliższych mszach, złożę życzenia i już. Stoimy przed Katedrą. Powiedziałem, co uznałem za ważne do przekazania, takie swoiste ogłoszenia duszpasterskie, a tu gadka idzie i idzie. Zaproponowałem więc, żebyśmy może gdzieś usiedli, skoro tak dobrze nam idzie. No i z „akcji opłatek” zrobiła się bardzo szczera i poważna rozmowa, wcale nie o ogółach i abstrakcyjnych sprawach, ale o konkretach życia. Po czterech godzinach rozmowy stwierdziliśmy, że oboje nie spodziewaliśmy się czegoś takiego.
Po raz kolejny dotarło do mnie, że do istoty chrześcijaństwa należy spotkanie z osobą. Do tego potrzeba czasu, bez konieczności patrzenia na zegarek i myślenia o sprawach, które muszę dziś jeszcze zrobić. Bardzo potrzeba nam tego, do czego wzywa nas Papież Franciszek – więzi z Bogiem i człowiekiem, dostrzeżenia naszych braci i sióstr, ich spraw i potrzeb. Nie wystarczy forma skondensowana: tradycyjne w Polsce doroczne odwiedziny duszpasterskie, które często dla obu stron spotkania wcale nie muszą być czymś przyjemnym i chcianym, a czasem stają się swoistym dopustem Bożym. Zdaję sobie sprawę, że to jest w dzisiejszych czasach bardzo trudne, ale konieczne.
Trzeba nauczyć się nam, a przez „nam” rozumiem nie tylko księży, ale wszystkich uczniów Pana, marnować swój czas na głupstwo bycia z drugim człowiekiem, nawet jeśli przez ten czas prochu nie wymyślimy i nie zreformujemy świata. O taką jałmużnę chodzi w dzisiejszym świecie. Znaleźć czas na bycie z innymi. To także dla nas najlepsze.
Dla mnie osobiście ten czas rozmowy był wielkim darem. Nie tylko czasem, kiedy mogłem coś sensownego powiedzieć, poradzić coś, wesprzeć, ale nade wszystko to był czas weryfikacji kilku ważnych prawd mojego życia. Dając sami zyskujemy! Po raz kolejny sobie uświadamiam, że niezależnie od tego, co może jeszcze tu uda mi się zdziałać, niezależnie od tego, czego się tu nauczę, to moje bycie tu ma sens. Sensu akurat nie ma myślenie, co bym mógł w tym czasie zrobić w Polsce. Nie wiem, czy ta wczorajsza rozmowa nie jest czasem cenniejsza od wielu homilii czy rekolekcji. Bo jeśli to pomoże tej osobie, to przecież było warto się tu osiedlić.
Na koniec krótkie sprawozdanie ze spotkania mojej wspólnoty (życie i posługa we wspólnocie są także formą posługi duszpasterskiej). W ostatni poniedziałek spotkaliśmy się prawie w komplecie na Eucharystii. Powiedziałem we wprowadzeniu, że dla mnie nie ma już „wy” i „ja”, tylko „my”. Wypływało to z głębi mojego serca i z przekonania. Okazało się to bardzo ważne dla mojej wspólnoty. Teraz co chwila mi to „wypominają” i zapewniają, że nie dadzą mi spokoju. Jak na razie nie dzwonią i nie walą drzwiami i oknami, ale wiem, że mogę na nich liczyć. Mam nadzieję, że czas świąt będzie szansą na weryfikację tych zapewnień.
A tak na koniec: trzeba uważać na słowa – mają wielką moc! Warto mówić o tym, co się w środku ma. Bez sensu jest kisić się z tym wszystkim. Może właśnie dlatego piszę te słowa z Gibraltaru?
ks. Maciej Krulak